Gdy nazywali mnie jeszcze płód, to żyłem jak pączek w maśle, nie znałem lęku, ni co to głód, a tu jak coś nie trzaśnie...!!! ...ujrzałem światło, poczułem chłód, obce i ręce, i twarze, gdy mnie spomiędzy matczynych ud zabrali jacyś lekarze. Z ciepłego wnętrza przyjaznych wód I bezpiecznego schronienia, ponieważ przyszedł czas na cud, cud mego urodzenia. Zrozumieć trzeba mój wtedy płacz i me obronne drgawki, protestowałem jak mogłem, lecz zabrali mnie od matki. Odcięli mi ostatnią nić naszego połączenia, a zawiązawszy supeł mi, ktoś krzyknął: koniec rodzenia! Gdy inne dzieci gryzły sutki, wtulone w cieplutkie piersi, mnie związanego jak rulonik gdzieś korytarzem ponieśli. I rozdzwoniły się telefony, wieść poszła szybko w świat, jaki to jestem długi i ciężki i ...jaki mój ojciec chwat. Aż wreszcie z końca tego korytarza (dla mnie to z bardzo daleka), przynieśli mnie do mojej mamy i mogłem napić się mleka. Poczułem ciepło matczynych dłoni, znajome serca bicie, i choć, nie wiedząc jeszcze nic, poczułem się znakomicie. Leżałem sobie syty i zdrowy, zbliżało się już do rana, tymczasem w domu dziadek mój otwierał trzeciego szampana. |