"Narodziny Qby"

Gdy nazywali mnie jeszcze płód,
to żyłem jak pączek w maśle,
nie znałem lęku, ni co to głód,
a tu jak coś nie trzaśnie...!!!
...ujrzałem światło, poczułem chłód,
obce i ręce, i twarze,
gdy mnie spomiędzy matczynych ud
zabrali jacyś lekarze.
Z ciepłego wnętrza przyjaznych wód
I bezpiecznego schronienia,
ponieważ przyszedł czas na cud,
cud mego urodzenia.
Zrozumieć trzeba mój wtedy płacz
i me obronne drgawki,
protestowałem jak mogłem,
lecz zabrali mnie od matki.
Odcięli mi ostatnią nić naszego połączenia,
a zawiązawszy supeł mi,
ktoś krzyknął: koniec rodzenia!
Gdy inne dzieci gryzły sutki, wtulone
w cieplutkie piersi,
mnie związanego jak rulonik
gdzieś korytarzem ponieśli.
I rozdzwoniły się telefony,
wieść poszła szybko w świat,
jaki to jestem długi i ciężki
i ...jaki mój ojciec chwat.
Aż wreszcie z końca tego korytarza
(dla mnie to z bardzo daleka),
przynieśli mnie do mojej mamy
i mogłem napić się mleka.
Poczułem ciepło matczynych dłoni,
znajome serca bicie,
i choć, nie wiedząc jeszcze nic,
poczułem się znakomicie.
Leżałem sobie syty i zdrowy,
zbliżało się już do rana,
tymczasem w domu dziadek mój
otwierał trzeciego szampana.